2020. Rok Tyrmanda
Dlaczego Słowacki był wielkim poetą? Ponieważ Słowacki wielkim poetą był. Prawda stara jak świat i od czasów Gombrowicza ciągle odświeżana, przypominana i wygłaszana. Zapytajmy w takim samym stylu:
Dlaczego piszemy o Tyrmandzie? Ponieważ warto o nim napisać. Konia z rzędem temu, kto udowodni, że nie warto. Ktoś chętny? Nie widzę. A zatem – postanowione.
Rok Tyrmanda. Leopolda Tyrmanda. Dlatego o nim kilka słów. Najwyżej kilkaset. To niedużo zważywszy na jego wkład w rozwój kultury szeroko rozumianej.
Zapraszamy na cykl mini quasi-wykładów o słynnym polskim bikiniarzu, melomanie i prozaiku. I o tym, że „Zły” powinien nam się kojarzyć tylko i wyłącznie dobrze. Autorką mini wykładów jest Czytelniczka, bychawianka, uczennica Bychawskiej Szkoły Pisania – Dorota Szczepańska
PS. A wzmianka o Słowackim też nie bez przyczyny: wszak w ramach Narodowego Czytania we wszystkich zakątkach Polski (i niektórych świata) rozbrzmiewa „Balladyna”…
Wykłady powstały w ramach: „Biblioteka online: program szkoleniowy dla bibliotekarzy” realizuje Fundacja Rozwoju Społeczeństwa Informacyjnego. Dofinansowano ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach Programu Kultura w sieci”.
Mini wykład nr 1
– Co za cholerne ścierwo ten Tyrmand – pisał o nim Kisiel. – Cóż to za świnia, wyrzutek społeczeństwa. Człowiek, który mógł opisać ulicę Żelazną, wyjechał. Jak on mógł nam to zrobić?
Po pierwsze – Tyrmand, chciałoby się powiedzieć. Albo – bez Tyrmanda nie podchodź.
Człowiek, który miał kilka życiorysów, mawiał o nim jeden z moich wykładowców na studiach, gość, który z dnia na dzień potrafił wyjechać do kraju, którego języka nie znał – i gdzie zrobił furorę, a miejscowi mówili o nim: nasz Tyrmand.
I to nieprawda, że nie udało mu się za granicą. Publikował mnóstwo artykułów i kilka powieści i osiągnął to (nie znając początkowo języka!), co do dziś jest marzeniem niejednego autora: pierwszy jego tekst ukazał się w magazynie „New Yorker”. Co jeszcze trzeba o nim powiedzieć?
Że bez Tyrmanda nie byłoby, a przynajmniej nie tak szybko, polskiego Jazz Jamboree. On wymyślił tą nazwę, on też był konferansjerem na jego pierwszej oficjalnej odsłonie w Sopocie, w 1956 roku.
Bez Tyrmanda nie byłoby „Złego” i niesamowitych felietonów, najpierw publikowanych w „Stolicy” i „Tygodniku warszawskim”, a potem zebranych w „Tyrmandzie warszawskim”. Jak bardzo niesamowitych? Oto urywek:
…wszystko, dziejące się poza Warszawą, było niedobre, nudne, niewłaściwe i pozbawione wdzięku. Tak samo wszystko, dziejące się w Warszawie, jest dobre, interesujące, właściwe i pełne czaru i uroku. Przykład – proszę bardzo: gdy w Łodzi pada deszcz w Wielkanocne święta, jest to tylko i wyłącznie winą Łodzi, bo tylko w takim mieście może w Wielkanoc padać deszcz. Gdy natomiast Warszawa ma nad sobą złą pogodę w każde święta, można, a nawet należy to wybaczyć. Bowiem winna jest pogoda, a nie miasto. Na pewno. A zresztą w Warszawie, na Wielkanoc musi być ładnie…
Trzeba więcej, żeby zachęcić do czytania Tyrmanda?
A zatem dziś – na pierwsze – Tyrmand 😉 A na deser – może być jego „Dziennik”.
Mini wykład nr 2.
…był w moim życiu obecny, czasem nawet potrzebny.
Często był tak mały, jak my wszyscy, lecz fakt,
że miałem mu to za złe, czynił go jakoś większym,
zaś mnie wprawiał w lepsze samopoczucie.
Komuż innemu Leopold Tyrmand mógłby zadedykować swój „Dziennik 1954”, jak nie Stefanowi Kisielewskiemu? Temu samemu, który pisał o nim per „wyrzutek społeczeństwa”. Kiedy się dowiadujemy, skąd taka złość – oddychamy z ulgą. Czy można było napisać lżej? Pewnie tak. Ale czy to by coś zmieniło?
Tyrmand, już w przedmowie „Dziennika 1954” napisał o kilku ważnych faktach: dziennik był pisany w brulionach przez trzy miesiące, leżał przez dwanaście lat na dnie „rzadko otwieranych szuflad”, a pierwszy – i jedyny w Polsce – fragment ukazał się w roku 1956 („wiadomo kiedy”). Potem bruliony wędrowały z autorem w nich prowadzonych zapisków, leżały zdeponowane w redakcji „Kultury” paryskiej, potem był przepisywany przez samego Tyrmanda na maszynie… Dopiero w 1974 roku ujrzał ów dziennik ktoś więcej niż jego autor. Drukowana przez 4 lata ( w odcinkach!) – mniej więcej połowa całego tekstu…
Wydanie książkowe „zawiera całość dziennika, nienaruszoną przez względy edytorskie, rozterki moralne, polityczne konieczności, towarzyskie koncesje”.
I choćby dla tego powodu – warto do niego zajrzeć. Bo dziennik – to „opukiwanie złożoności szczegółu, tego co drobne” („Dziennik 1954, s. 17) Opisywanie małych, z pozoru nieważnych spraw, historii, chwil. Takich, co to pojawiają się – i w tym samym momencie znikają – to sztuka. Tyrmandowi udała się ona wybornie. A poza tym – drobiazgi zazwyczaj są bardziej istotne, niż nam się wydaje. Choćby drobiazgi historyczne.
„…Hohenzollernowie i i Habsburgowie upadli w wyniku rewolucji październikowej. Niby drobiazg, a cieszy.” – pisze Tyrmand. Konia z rzędem temu, kto mógłby to zdanie poddać w wątpliwość. Ileż finezji w Tyrmandowym języku, ileż niczym niezmąconej maestrii słów, melodii i nieuchwytnego piękna.
Tak właśnie myślę i to nie jest kpina. Ten, kto zachodzi w głowę, w jaki sposób zwykły dziennik może stać się świadkiem i świadectwem rzeczywistości, powinien sięgnąć po „Dziennik 1954”.
Czego szczerze wszystkim życzę J Sięgnąć po książkę – i zachwycić się prostym, ale nadzwyczajnym Tyrmandem.
PS. A za tydzień – „Tyrmand warszawski”
Mini wykład nr 3
Dlaczego „Tyrmand warszawski”? Dlaczego nie angielski albo w ogóle światowy? Znany lubiany, czytany… ( używam tego ostatniego słowa specjalnie, ale jednak z niechęcią, jako powszechnie rozpoznawanego skrótu myślowego – z nadzieją, że nikt nie zrozumie tego dosłownie, wszak czytać można książki, a nie ich autora…) wszędzie, nie tylko w polskiej stolicy…
A zatem – dlaczego warszawski?
Sprawa była prosta: (…) wszystko dziejące się w Warszawie jest dobre, interesujące, właściwe i pełne czaru i uroku. (Tyrmand warszawski, s. 6)
Może dlatego?
Warszawa to nie tylko samo miasto. To miejsce, gdzie się żyje, które się kocha, gdzie chce się być, gdzie wszystko się podoba, gdzie zawsze chce się wracać.
Sporo czytam, ale nigdzie nie spotkałam się z takim pietyzmem pod adresem Warszawy. Owszem, zachwyt, radość, duma – tak. Ale taka nuta, przy której serce szybciej bije, a puls przyśpiesza ze szczęścia i tęsknoty – tylko u Tyrmanda.
Weźmy słowo o chodnikach.
To, po czym chodzimy, nie może nam być obojętne. Chodniki, czyli tak zwane przed pierwszą wojną światową trotuary, były zawsze dumą Warszawy. Przedwojenna, wielka Warszawa szczyciła się różnorodnością i bogactwem swoich chodników. W przeciwieństwie do wielu innych stolic europejskich, w których obowiązywał jednolity wzór, Warszawa obfitowała w wiele wzorów. Były chodniki w duże kwadraty, w małe i większe romby, w kostkę karbowaną i w klinkierek. (Tyrmand warszawski, s. 11-12)
Po takim wykładzie niemalże spodziewałam się rysunku, choćby szkicu, owych chodników…
W taki sam niepowtarzalny sposób pisze Tyrmand o warszawskich teatrach, kinie i szyldach, a przy wzmiance o poczcie autor pozwala sobie na cudny w swej wymowie żart na temat… lizania znaczków. Jaki? Proszę szukać u źródła 😉
Refleksje z cyklu „Warszawa 50” czy też zatytułowanego „List z Warszawy” i, kończące dzieło, niezwykłe, niezapomniane dla mnie ‘Wspomnienie o Warszawie, od której nie chce się odejść” – to sprawia, że książkę tą odkłada się z żalem. Na szczęście – zawsze można do niej wrócić. Tak, jak do pamiętnika, który zachowuje w pamięci cenne relikwie ważnych chwil – i tak jak do książki pt.: „Zły”, o której – następnym razem.
Mini wykład nr 4
W oczekiwaniu na kolejny odcinek…
Z przyczyn ode mnie niezależnych, na mini-wykład o „Złym” trzeba będzie jeszcze troszkę poczekać. A ponieważ, jak mawiał Francois Rabelais, natura nie znosi próżni – kilka słów dziś o mniej znanym dziele Tyrmanda „Gorzki smak czekolady Lucullus”.
Aby zaciekawić – mały fragment, ale – nieco przewrotnie – z samego końca tak zatytułowanego rozdziału.
Panhard sięgnął do kieszeni wiszącej na łóżku marynarki po tytoń i bibułkę.
– Aha – rzekł – chcesz czekolady?
– Czekolady? – Kozioł zrobił wielkie oczy.
Panhard wyjął tabliczkę z kieszeni, odłamał kawałek i poczęstował Kozła.
– Doskonała. Marka „Lucullus”. To od niej.
Kozioł jadł ze smakiem. Panhard odłamał kawałek i wziął do ust.
Wydała mu się gorzka jak piołun. (s. 38).
Dlaczego czekolada jest gorzka i kim jest tajemnicza „ona” – nie powiem. Kto szuka, ten znajduje J
Powiem za to, że już w przedmowie Tyrmand daje popis swojej erudycji, elokwencji i znakomitego poczucia humoru. Daje także świadectwo dystansu do siebie samego:
…stoczyłem dość zaciekłą potyczkę z pokusą, by niniejszego tomiku nie opatrzyć tytułem „Opowiadania szufladowe”. Mistrz Leopold bowiem słusznie zauważa, że – chronologicznie rzecz biorąc – większość zawartych w tym zbiorze nowel powstała w okresie, kiedy „znakomitsze od nich twory rozlicznych piór” pozostawały poukrywane w równie rozlicznych szufladach.
Zbiór tychże utworów pokazuje prawdę, jak mówi sam Autor, kompilacyjną. Dlaczego taka nazwa – o tym też jest mowa w przedmowie (którą zresztą Tyrmand, czerpiąc z przepastnego skarbca mądrości Kubusia Puchatka, na jego wzór nazywa przedmówką, która jest tym samym, według sławnego Misia, co wymówka). Jedna z tych prawd – choć wiadomo, że Prawda jest tylko jedna, ale tu mówimy o prawdzie przez małe „p” – to prawda o talentach, które ma się w sobie… i o których można nie wiedzieć.
„Opowieść o tragicznym tenisiście” – to jedno z tych opowiadań, które – na mnie osobiście – zrobiło największe wrażenie. O talencie do tenisa, odkrytym zbyt późno – i niewykorzystanym do końca – i o historii człowieka, który przed Tyrmandem właśnie uczynił, można rzec, spowiedź życia. Jak bardzo trudną i skomplikowaną – nie podejmuję się opowiedzieć. Kto zechce – przeczyta, a jeśli kogoś to nie ciekawi, moje przekonywanie na nic się nie przyda.
Tyle dziś.
I mam nadzieję, że „Zły” dotrze do moich rąk w tym tygodniu, i że jego smak będzie zupełnie inny, niż smak czekolady Lucullus: słodki, niezapomniany i budzący apetyt na jeszcze…
Mini wykład nr 5
Gdyby tak zacząć od pytania, kto lubi kryminały?
Otóż: „Zły” jest kryminałem i to nie ulega wątpliwości. Jest kryminałem pełnym zagadek, w którym są zło- i dobroczyńcy, co jakiś czas przewija się jakiś przestępca, jakiś policjant, jakaś Bogu ducha winna ofiara napadu, rabunku, pobicia… Niby wszystko tak samo. A jednak.
Świat powojennej Warszawy rządzi się swoimi prawami. I bez zagłębienia się w miasto nie można zgłębić tajemnic, o jakich Tyrmand z takim mistrzostwem w tej książce opowiada.
I – niech mi będzie wybaczone – nie zacytuję żadnego fragmentu powieści i nie odwołam się do żadnego przykładu. Każdy, kto sięgnie po tę książkę, kto ją przeczyta – będzie wiedział, dlaczego samemu trzeba odkryć wszystkie karty, rozwikłać każdą zagadkę i podjąć próbę odnalezienia odpowiedzi na wszystkie pytania. I ani Edwin Kolanko, dziennikarz, ani komisarz Michał Dziarski, ba! nawet sam Zły – samozwańczy mściciel i pogromca wszelkiej maści łotrzyków powojennej stolicy – właściwie nam tych odpowiedzi nie udzieli…
Pomieszanie z poplątaniem – powiedział mi ktoś, kto to dzieło czytał. Wątek kryminalny przeplata się z romansem, złoczyńca dla innych jest dobrodziejem, a zwolennik staje się przeciwnikiem… Nie brzmi dla Was zachęcająco? Pomieszanie z poplątaniem, ale za to – w naprawdę doskonałej odsłonie.
„Zły” Leopolda Tyrmanda to genialny kryminał, wielowątkowy i nieszablonowy, z powojenną Warszawą w tle.
Dlatego też na samym początku tego cyklu napisałam, że „Zły” powinien się nam kojarzyć wyłącznie dobrze… I mam nadzieję, że tak właśnie się stanie, a sam Tyrmand stanie się jeszcze nie raz i dwa pretekstem do rozmów, dyskusji, poznawania literatury i kształcenia w nas samych wrażliwości godnej najlepszych Czytelników.